Klaudia Rozwadowska-Preneta? Kobieta żywioł – mówią. Prowadzi własny biznes, organizuje wydarzenia skupiające ludzi z pasją i podróżuje bez ustanku. Aktualnie znajduje się w Australii. Razem z mężem Maćkiem okrążają świat. To ich pomysł na podróż poślubną, która trwa już 7 miesięcy. Brzmi bajkowo, prawda? Jednak na krańcu nieznanego, w trakcie spełniania jednego z największych marzeń, znienacka dopadła ją depresja… Klaudia mówi o chorobie otwarcie i przekonuje, że tak trzeba, bo to może dać nadzieję na wyzdrowienie pozostałym, czyli prawie 1,5 milionom ludzi w Polsce, którzy zmagają się z zaburzeniem. Na łamach portalu kobietynadwyraz.pl rzeszowianka opowiada o życiu w “ciele bez duszy” i walce o zdrowie psychiczne. Tutaj stawką jest spokojna, wolna od lęków codzienność, z ukochanymi podróżami w tle.
Klaudia Rozwadowska – kobieta, która nie usiedzi w miejscu, prawda? (śmiech) Prowadzisz własny salon beauty. Już trzeci rok z rzędu organizujesz White Ladies Party – kobiecy meeting na pożegnanie lata, o którym, za każdym razem rozpisuje się cały Instagram. W tym wszystkim znajdujesz jeszcze czas na długie podróże…
O podróżach marzyłam zawsze. Zaczęliśmy wyjeżdżać z moim ówczesnym chłopakiem, a obecnym mężem w wieku 20 lat, kiedy odłożyliśmy po raz pierwszy większą sumę pieniędzy. Padło na Zakopane. Oboje nigdy wcześniej nie widzieliśmy Tatr. Jak na złość, lało przez cały tydzień, a na niebie utrzymywała się taka mgła, że nie zobaczyliśmy ani górki (śmiech). Przez kolejne 4 lata podróżowaliśmy głównie po Polsce. Za granicę wyleciałam po raz pierwszy, aby świętować swoje 24. urodziny. Do dziś pamiętam ten ucisk w gardle, kiedy wysiedliśmy na lotnisku w Mediolanie… Celebrując dzień urodzin, zrozumiałam, że to początek marzenia o podróżach po Europie i życzyłam sobie odwagi, by je spełniać… Zaczęliśmy więc podróżować więcej. Łączyliśmy wyjazdy z pracą etatową Maćka. Opanowałam to do perfekcji. Dni urlopowe wyliczone na zero, każdy spędzony w podróży. Podczas krótkich city breaków i dłuższych tygodniowych lub dwutygodniowych pobytów, zwiedziliśmy sporą część Europy.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Stąd podróż poślubna dookoła świata? Planowana od dawna czy w dużej mierze spontaniczna?
To marzenie pojawiło się kilka lat temu. Ale nie w formie podróży dookoła świata. Postanowiliśmy, że kiedyś, rzucimy wszystko i wybierzemy się w długą wędrówkę. Marzyliśmy z Maćkiem o objazdówce po Stanach Zjednoczonych, takie typowe American Dream. Wpadłam pewnego razu na pomysł, aby najpierw zorganizować kilkumiesięczną podróż po Azji. Maciek stwierdził, że jeśli ma rzucić pracę, to tylko raz – dla wymarzonego tripu po USA. (Zabawne, że dziś nawet nie myśli o powrocie na etat). Postanowiłam więc wziąć sprawy w swoje ręce i wyruszyć w podróż przedślubną do Azji. Taka ostatnia wyprawa panieńska. I im więcej o tym mówiłam, tym bardziej Maciek przekonywał się do pomysłu. Aż w końcu postanowił, że też chce jechać. Poszłam za ciosem, mówię: „Skoro już rzucasz pracę, to może okrążymy Ziemię, nie ograniczając się tylko do Azji. Stańmy na każdym kontynencie!” Pomysł podróży – z przedślubnej, ewoluował na poślubną. I tak mija nasz 7. miesiąc w drodze. Jednak tak naprawdę poczułam, że jestem w stanie po to marzenie sięgnąć, podczas mojej solo podróży na Dominikanę. Spacerując sama po plaży i czekając na przylot Owena z Polski, z naszymi gośćmi weselnymi, zrozumiałam, że się uda. Uściślając, Maciek to imię mojego męża, Owen to jego ksywka. Wzięłam dwa śluby z tym samym gościem. Pierwszy na karaibskiej plaży – był spełnieniem marzeń o rajskiej ceremonii. Drugi w podkarpackim lesie. To z kolei realizacja marzenia o wielkim weselu w Polsce z rodziną i przyjaciółmi. Tak to działa, że jedno spełnione marzenie staje się motorem napędowym do spełniania kolejnych…
Fot. Archiwum prywatne
Gdzie się teraz znajdujecie i ile jeszcze miejsc planujecie odwiedzić?
Dolecieliśmy właśnie do Australii. Przed nami ostatnie dwa miesiące podróży. Poza Australią, chcemy jeszcze dotrzeć najprawdopodobniej do Egiptu. Naszą tułaczkę kończymy 2-tygodniowym pobytem w Portugalii – mamy ogromny sentyment do tego kraju. To tutaj, na krańcu Europy powiedziałam przeszło 2 lata temu „tak”. A w zasadzie:„No klęknij”, bo takie były moje pierwsze słowa, gdy zobaczyłam Owena z pierścionkiem w ręku, a on nie zdążył nawet wykonać ruchu (śmiech).
To nie lada wyzwanie, tak się zorganizować, dopiąć wszystkie detale, a do tego nadzorować obowiązki w Polsce i jednocześnie zwiedzać nowe miejsca. Wam się udaje?
Czasem się nie udaje. Ale podchodzimy do tego ze spokojem. Pokazujemy na naszych social mediach, jak wygląda taka podróż od kuchni. A to nie tylko piękne krajobrazy, ale też trudy i wpadki. W naszym dwuosobowym teamie ja jestem iskrą – rzucam pomysłami na prawo i lewo. Maciek jest zadaniowym typem człowieka, mocno stąpającym po ziemi. Uzupełniamy się, więc organizacja w podróży nie jest wcale taka trudna. Gdy nagromadzi się dużo tematów do ogarnięcia, robimy przerwę na pracę zdalną. Mamy też nieocenioną pomoc przyjaciół i rodziny. Wszyscy dbają o nasze sprawy w Polsce, a “Azylem” – salonem beauty, zajmują się moje wspólniczki.
Przeglądam Twoje zdjęcia i widzę piękną, uśmiechniętą kobietę, od której emanuje niesamowita energia, niepohamowana ciekawość świata i miłość do życia.
Ciężko uwierzyć prawda? No cóż, ta energiczna, kochająca życie kobieta, zachorowała na depresję. I to w momencie, gdy spełniała jedno ze swoich największych marzeń o podróży dookoła świata.
Kiedy pojawiły się pierwsze symptomy choroby i jak u Ciebie wyglądały?
Jak się niedawno okazało, od dziecka chorowałam na niezdiagnozowane zaburzenia lękowe. Na sytuacje mocno stresowe mój organizm reaguje atakami paniki (czyli chwilowymi napadami lęku), bez względu na to, czy są to pozytywne, czy negatywne okoliczności. Natomiast epizody lękowe w różnym nasileniu przychodzą w trudnych momentach mojego życia. Trwają od kilku do kilkudziesięciu dni i są bardzo uciążliwe. Odczuwam wtedy nieustanny lęk, który ciężko wytłumaczyć. Taki towarzyszył mi, m.in. na własnym weselu i tuż po. Potem był kolejny – już pierwszego dnia podróży dookoła świata, na lotnisku w Oslo. Wmawiałam sobie, że taka moja natura, a inni mają gorzej. Dodatkowo, utwierdziła mnie w tym wizyta u psychologa, 4 lata temu…
Na jakim etapie życia wtedy byłaś?
Zanim trafiłam do psychologa, pracowałam na etacie jako event manager. Jednocześnie prowadziłam własną działalność, wykonując mobilnie zabiegi na włosy i przygotowując się do otwarcia własnego salonu beauty. Gdy wystartowałam z biznesem, zrezygnowałam z pracy w agencji eventowej i zaczęła się orka… Pracowałyśmy wtedy z moją ówczesną pracownicą, a obecną wspólniczką nawet do 2 w nocy, by następnego dnia już o 7 rano otworzyć lokal ponownie. Moja zmiana miała czasem 17 godzin. Miałam cel – jak najszybciej spłacić kredyt. Udało się. Wszystko zaczęło się układać. Własny, dobrze prosperujący salon beauty w wieku 26 lat, świetne zarobki, udany związek, czego chcieć więcej? I ja – żałosna niewdzięcznica, która nie potrafi się tym cieszyć. Czułam ogromny lęk, którego nie potrafiłam racjonalnie wytłumaczyć. W pracy zakładałam maskę. W domu płakałam w poduszkę. Mijaliśmy się z Owenem, a kiedy się już widzieliśmy, mówiłam, że jestem styrana pracą. Ukrywałam to, co się ze mną dzieje przed wszystkimi, nawet przed nim, bo czułam ogromny wstyd.
Kiedy nastąpił przełom?
Pewnego letniego dnia. Wracałam do domu, świeciło pięknie słońce, a ja nie mogłam powstrzymać potoku łez. Szłam ulicą i czułam, że już nigdy nie będę szczęśliwa. Gdy dotarłam na miejsce, po raz pierwszy i jedyny pojawiły się w mojej głowie myśli samobójcze. Ogarnęła mnie bezsilność. Pomyślałam, że moje życie nie ma sensu. Co więc gdyby…? Nigdy nie rozpatrywałam tego w kategoriach „myśli samobójczych”, bo przecież nie zastanawiałam się, jak odbiorę sobie życie. Ostatnio jednak psychiatra uświadomiła mi, że myśli samobójczych nie definiuje jedynie planowanie samobójstwa. Alarmujące jest już samo ich pojawienie się. Nie warto więc czekać do momentu, aż przybiorą niebezpieczną postać, tylko niezwłocznie zgłosić się po pomoc! Ja wtedy, przerażona, bez zastanowienia zadzwoniłam do przyjaciółki i błagałam, aby do mnie przyjechała. Była pierwszą osobą, której opowiedziałam, co się ze mną dzieje. Później przyznałam się Maćkowi.
Rozumiem, że następnym krokiem była wizyta u felernego psychologa? Co takiego usłyszałaś?
Szukałam kogoś z terminem na już. I znalazłam. Opowiedziałam tej kobiecie, co czuję – o lęku niewiadomego pochodzenia i o tym, że nie daje już sobie rady – po prostu nie potrafię być szczęśliwa. To było wołanie o ratunek przez łzy. W odpowiedzi usłyszałam, że inni mają gorzej. Psycholog utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie mam prawa tak się czuć. Przecież wcale źle nie zarabiam, mam szczęśliwy związek… Tylko ja to wszystko wiedziałam. Chciałam jedynie zrozumieć, dlaczego czuję nieustanny lęk? Wyszłam i poczułam się jeszcze gorzej.
Fot. Archiwum prywatne
Co było potem?
Zupełnie nie pamiętam, jak i kiedy się z tego podniosłam. Myślę, że „ratunkiem” było dla mnie to, że ktoś z bliskich osób doznał wypadku i tam przerzuciłam całą swoją uwagę. Ale sytuacja z psychologiem utwierdziła we mnie mylne przekonanie, że nie mogę z nikim więcej podzielić się tym, co czuję, bo to przecież wymyślony problem. Na długi czas epizody i napady lęku ustały. Następnie zaczęły pojawiać się sporadycznie, w trudniejszych momentach, nigdy jednak nie przybrały tak silnej formy. Do czasu naszej podróży dookoła świata. Już na początku roku czułam, że coś jest nie tak. Tłumaczyłam sobie, że jestem zmęczona i przebodźcowana, bo narzuciliśmy sobie szybkie tempo odkrywania nowych miejsc. W lutym organizowałam kobiecy Camp z przyjaciółką w Tajlandii. Wtedy ponownie pojawiła się zapaść. Przez dwie godziny siedziałam w drewnianej toalecie na jednej z najpiękniejszych plaż w Tajlandii i płakałam tak, że nie mogłam się opanować. A byłam przecież współorganizatorką wydarzenia, powinnam być z pozostałymi… Dotarło wtedy do mnie, że znajduję się w pięknym miejscu, mam obok przyjaciółki, wspierającego męża, spełniam marzenie o podróży dookoła świata, a czuję pustkę i nie mam siły już udawać, że wszystko jest dobrze. I znowu te ogromne wyrzuty sumienia oraz poczucie, że nie mam prawa tak się czuć. Tego samego dnia, zebrałam się na odwagę i powiedziałam o kryzysie psychicznym moim przyjaciółkom. Jednak z wizytą u specjalisty ociągałam się, miałam traumę po ostatniej.
Jak wygląda u Ciebie walka z depresją na co dzień? Na jakim etapie tych zmagań jesteś teraz?
Kiedy w końcu zdecydowałam się na wizytę online u psychiatry, usłyszałam diagnozę – zaburzenia lękowe. Gdy na drugim spotkaniu opowiedziałam o tym, że nic mnie nie cieszy i nie potrafię odczuwać przyjemności, a także towarzyszy mi uczucie permanentnej pustki, padła kolejna diagnoza – zaburzenia depresyjno-lękowe. Od lat nieleczone, przyczyniły się do depresji. Aktualnie od trzech miesięcy jestem w trakcie farmakoterapii i psychoterapii online. Czuje, że to ostatnia prosta. Jeśli symptomy choroby nie pojawią się ponownie przez najbliższe miesiące, będzie można mówić o wyzdrowieniu.
Pomoc specjalisty to jedno. Aby poradzić sobie z takim problemem, trzeba wiele przepracować samemu…
Wydaje mi się, że poradziłam sobie z depresją dość sprawnie, bo szybko sięgnęłam po pomoc. Temat zaburzeń lękowych jest nieco trudniejszy. Z racji, że doskwierają mi od lat, nie będzie łatwo pożegnać się z nimi na stałe. Być może będą mi towarzyszyć do końca, tyle, że nauczę się, jak sobie radzić z tym lękiem. Zaraz po diagnozie zaczęłam czytać o zaburzeniach lękowych i depresji. Chciałam przyspieszyć proces leczenia. Wiedza i świadomość dużo mi dała, do dziś słucham podcastów o zdrowiu psychicznym – taki nawyk. Praca nad sobą jest trudna, nie oszukujmy się, ale konieczna! Godzina terapii z psychoterapeutą to tylko wstęp do ciężkiej przeprawy w pojedynkę. Aby poczuć się lepiej, zadbałam o relację z ciałem – ruch, higiena snu, zdrowe jedzenie. Zatroszczyłam się też o relacje z ludźmi. W depresji człowiek odsuwa się nawet od najbliższych, znika za horyzont. Czułam się okropnie sama ze sobą, więc jak ktoś miałby czuć się dobrze w moim towarzystwie? Unikałam wideo rozmów i spotkań na żywo. Teraz je pielęgnuję, równie mocno, jak relację z samą sobą.
Obok jest mąż, który z pewnością wspiera, być może staje też w obliczu bezsilności, bo chciałby pomóc, ale zdaje sobie sprawę, że nie jest to takie proste…
Wielkie “chapeau bas” dla najbliższych, którzy wspierają chorych. Ich życie również dalekie jest od komfortu, bo muszą się skupiać na tym, aby nie pogorszyć stanu osoby zmagającej się z depresją. To nie jest zdrowy układ, kiedy w związku dopasowujemy się głównie do jednej osoby. Dzieje się tak przynajmniej na początku. Trudno im znaleźć odpowiednią formę wsparcia, bo tu nie chodzi o gorszy nastrój, na który pomoże dobry film czy pudełko lodów. Owen stanął na wysokości zadania – był dla mnie szalenie wyrozumiały i wspierający. Łatwo nie było, no bo jak komunikować się z człowiekiem obdartym z emocji, odczuwającym przytłaczającą pustkę?
Jak myślisz, dlaczego czasami tak trudno prosić pomoc?
Ciężko jest przyznać się przed samym sobą, że nie daje się rady, jeszcze trudniej przed innymi. Ale to szalenie uwalniające. Moment, w którym po raz pierwszy zwierzyłam się przyjaciółce czy rozmowa z psychiatrą, od którego usłyszałam diagnozę – wcale nie były dla mnie destrukcyjne, przyniosły ulgę i nadzieję. Dla tego uczucia warto opuścić gardę i poprosić o pomoc.
Wiele kobiet zmaga się z depresją, także kobiety sukcesu, które realizują się na rozmaitych płaszczyznach. I to często właśnie ludzi zaskakuje. Część z nich nie przyznaje się do depresji, bo uznaje to za słabość i ten dramat przeżywa w samotności, traktując chorobę jako temat tabu i powód do wstydu. Co powiedziałabyś tym kobietom, aby wiedziały, że nie muszą przez to same przechodzić?
Chciałabym, żeby każda kobieta zmagająca się z depresją wiedziała, że jest czymś więcej niż tylko chorobą, która ją pochłania. Diagnoza jest uwalniająca, ale potrafi być też definiująca. Co z osobowością, charakterem, temperamentem? To właśnie dlatego, każdy przechodzi depresję inaczej. Nie musicie wpisywać się w kanon cierpiętnicy. Chorzy na depresję też mają lepsze dni, uśmiechają się. I to wcale nie znaczy, że zaburzenie jest tylko wytworem ich wyobraźni… Warto też pamiętać, że osoby, które dzielą się doświadczeniem choroby, wcale nie są silniejsze od tych, które zachowują to dla siebie. Ja akurat mówię o tym głośno, bo było mi to potrzebne. Mam też świadomość, że moja historia może stać się motywacją do zmiany albo zaczątkiem procesu leczenia u drugiej osoby, która ją usłyszy.
Fot. Archiwum prywatne
Co byś zmieniła w podejściu do tematu zachorowań na depresję?
Nic mnie tak nie irytuje w temacie zdrowia psychicznego, jak stwierdzenie, że nastała moda na depresję. To okropnie bagatelizujące i umniejszające stwierdzenie. Nie moda a świadomość. Ludzie, także znane osoby, coraz częściej zabierają głos w tej sprawie, normalizując choroby psychiczne, a nie jak dotąd, piętnując. Chciałabym również, abyśmy jako społeczeństwo, zaczęli traktować wizyty u psychiatry, jak u każdego innego specjalisty. To demonizowanie wizyt jest naprawdę krzywdzące. Boli Cię ząb, idziesz do dentysty. Masz anginę – zapisujesz się do lekarza rodzinnego. Kiedy pojawia się kryzys psychiczny, również prosisz o pomoc eksperta, czyli psychiatrę. I to nie tak, że psychiatra od razu wypisuje leki. Najpierw wysłucha objawów i postawi diagnozę, być może zaleci tylko psychoterapię. Tutaj nie ma czasu na ociąganie, bo depresja to jedna z najpoważniejszych chorób świata, która wyniszcza ludzi latami. Depresja wysysa dusze. Ja czułam, jakby mi tę duszę odebrano.
Rozmawiała Natalia Chrapek