Urszula z Rzeszowa – podróżniczka inna niż wszystkie…

Urszula z Rzeszowa – podróżniczka inna niż wszystkie…

W Czadzie rebelianci celowali do niej z broni. W Indiach, w mieście Varanassi uczestniczyła w ceremonii pogrzebowej, obserwując, jak Hindusi spalają zwłoki krewnych, a następnie wrzucają prochy zmarłych do Gangesu, rzeki, którą uznają za świętą. Nieco wcześniej, w Goroce, położonej w Paupi-Nowej Gwinei, znalazła się w samym środku starć wrogich sobie plemion, które z bronią palną i maczetami w ręku, wymierzały oficjelom sprawiedliwość. Urszula z Rzeszowa podróżuje od dziecka, a najczęściej zapuszcza się w tereny ogarnięte konfliktami zbrojnymi oraz miejsca niekoniecznie przyjazne przybyszom. Nazwiska nie podaje, bo jak mówi, określić może ją tylko nieustanna wędrówka…

Ula zaczęła podróże od szkolnej kolonii spędzonej w Krynicy Zdroju. Potem ruszyła w świat. Miejsc, w których była nie zliczy. – Bo i po co? – pyta. Najczęściej odwiedza niebezpieczne rejony, niekiedy zagrażające życiu, naznaczone kradzieżami i plemiennymi waśniami. Poruszanie się po takich terenach bez obstawy jest praktycznie niemożliwe. – Nieznana siła mnie tam prowadzi, nie rozumiem, dlaczego… – zastanawia się. Dlatego była już m.in. w Somalii, Nigrze, Czadzie, Sudanie Południowym czy Papui-Nowej Gwinei.  W najbliższym czasie wybiera się do Afganistanu, Sierra Leone, Liberii czy pogrążonej w walkach Libii.

Podróże ponad wszystko

– Od zawsze je kochałam. W dzieciństwie moją ulubioną bajką był…atlas, a zabawką – globus. Do dziś z zachwytem przyglądam się precyzyjnie skreślonym, małoskalowym mapom świata z państwami, rzekami i górami – opowiada Ula i dodaje, że to matka zaszczepiła w niej podróżniczą miłość. – Zanim mnie urodziła, wyjeżdżała w góry Kaukazu i nie tylko. To dzięki niej, pokochałam geografię. Do dziś mam przed oczami zdjęcia ze szkolnych podręczników przedstawiające Machu Picchu w Peru czy osobliwy szczyt Fitz Roy w Patagonii.  Jako dziecko, marzyłam, aby zobaczyć te miejsca na żywo. Gdy się udało, popłynęły łzy radości i wdzięczności – wspomina.

Ula podróżniczą pasję dzieli z Dominikiem, swoim partnerem. Tutaj na bezkresnych piaskach Sahary. Fot. Archiwum prywatne.

Rzeszowianka z afrykańską duszą

Ostatnia podróż była dla Uli wyjątkowa. Niedawno wróciła z ukochanej Afryki, do której wybiera się, gdy tylko może. Eksplorowała m.in. region Tibesti, położony na północy Czadu, przez który ciągnie się masyw górski o tej samej nazwie, z najwyższym szczytem na Saharze – Emi Kusii. Ten zdobyła po raz pierwszy polska wyprawa prowadzona przez Dominika, partnera Uli. Opisywane tereny zamieszkują koczownicze ludy Tubu-Teda. Można je przemierzyć jedynie przez górski trakt, którego nie da się w żaden inny sposób obejść. Tubylcy to wykorzystują i zmuszają podróżnych do płacenia wysokiego haraczu za przejazd. Sytuacja jest o tyle napięta, że trwa tam „gorączka złota” wywołana serią odkryć nowych złóż na Saharze. W efekcie kontynentalne centrum wydobycia złota przesuwa się z Afryki Południowej w niestabilne regiony Afryki Centralno-Zachodniej, gdzie swoje wpływy umacnia Rosja.

– Nasi dwaj kierowcy – starsi, szanowani mężczyźni z ludu Tobou, którzy brali udział w wojnie libijsko-czadyjskiej, podejmowali z rebeliantami negocjacje, aby ci przepuścili nas za jak najmniejszą opłatą. Gdy udało się przejechać, zanocowaliśmy w pobliskiej wiosce – Yebbi-Bou. Następnego dnia, uzupełniając zapasy wody, zauważyliśmy drona, który wywołał u nas ciekawość i entuzjazm. No bo niby skąd wziął się w samym środku pustyni?  Niespełna 30 minut po opuszczeniu wioski, zaatakowała nas partyzantka. Jeden z rebeliantów celował bronią prosto w nasze głowy. Byliśmy obstawieni z każdej strony – ludźmi, samochodami i karabinami. Nie było możliwości odwrotu – opowiada Ula i dodaje: – Żądali od nas aż 9 tys. euro. Wtedy, po raz pierwszy podczas podróży poczułam, czym jest prawdziwy strach o życie. Nie chcę tak szybko umierać, tyle jeszcze przede mną miejsc do odkrycia – mówi ze śmiechem podróżniczka, która ponad wszystko ukochała afrykańską pustynię. Do tego stopnia, że w swoim domu, zamiast dywanu w salonie ma… piasek, oczywiście.

W Somalii. Fot. Archiwum prywatne. 

Urszula nie tylko fotografuje tubylców, ale im pomaga. Zawsze zabiera z Rzeszowa pudła wypełnione okularami przeciwsłonecznymi od przyjaciółki, które rozdaje Afrykańczykom cierpiącym na zaćmę i inne wady wzroku. Zawozi też krople do oczu, opatrunki oraz drobnostki dla dzieci, takie jak chociażby pacynki czy latawce. -Jeżdżę przede wszystkim dla ludzi. Poruszają mnie ich historie i miejsca z nimi związane – tłumaczy.

Varnassi – najlepsze miejsce do umierania

W Indiach była już czterokrotnie. W Varanassi, jednym z najstarszych miast na świecie, miała okazję uczestniczyć w dziesiątkach ceremonii pogrzebowych i przyjrzeć się z bliska, jak miejscowi palą ciała krewnych na specjalnie ułożonych stosach w ogniu Boga Shivy, który płonie nieprzerwanie od 3,5 tys. lat. Każdy Hindus marzy, aby właśnie tu umrzeć i wierzy, że dzięki kremacji, jego dusza uwolni się i odrodzi w nowym wcieleniu lub połączy ze wszechświatem. Popiół oraz niedopalone resztki ciał zostają wrzucone do Gangesu, rzeki uznawanej przez Hindusów za świętą, która oczyszcza z grzechów. 

Podczas ceremonii pogrzebowej w Varnassi. Fot. Archiwum prywatne.

Nieprzenikniony świat Papuasów

Urszula dotarła również do Papui-Nowej Gwinei. Żyje tu 9 milionów ludzi posługujących się blisko tysiącem języków. – W wioskach ukrytych w górach mężczyźni dzierżą niepodzielnie władzę. To oni dostają najlepsze kąski mięsa. Kobiety i dzieci siadają kilkanaście metrów dalej, muszą się zadowolić resztkami i słodkimi ziemniakami. Tak stanowi tradycja. Gdy jednak ci dumni wojownicy schodzą do miast, kompletnie gubią się w nowej rzeczywistości. W Port Moresby – stolicy Papui-Nowej Gwinei, widać, jak żebrzą na ulicach – wspomina Ula. Podczas ubiegłorocznego festiwalu „Gorka Show”, na którym rdzenne plemiona, co roku prezentują tradycyjne tańce i pieśni, doszło do plemiennych starć. Ula przyglądała się temu wszystkiemu z bliska. Nie mogła opuścić miasta, bo wszystkie loty zostały wstrzymane. Do bezpiecznej przystani udało się dotrzeć dopiero po dwóch dniach. 

– Nie traktuje swoich podróży jak wakacji. To dla mnie linia życia, dzień za dniem, który po prostu się toczy. Wsiadając do samolotu, czuję, jak gdyby był to przejazd boltem. Chociaż zapuszczam się często w niebezpieczne miejsca, to wędruję po życie, nie po śmierć – kwituje Ula. 

Festiwal „Gorka show” w Papui-Nowej Gwinei. Fot. Archiwum prywatne.