Aniela Kapes z Brzegów Górnych. Jedyna kobieta w bieszczadzkiej wsi…

Aniela Kapes z Brzegów Górnych. Jedyna kobieta w bieszczadzkiej wsi…

Brzegi Górne w powiecie bieszczadzkim – to prawdopodobnie, obok Dąbrowy w powiecie hrubieszowskim, najmniejsza wieś w Polsce. Na stałe mieszkają w niej tylko dwie osoby – Aniela i Marek Kapesowie. Ich gospodarstwo znajduje się nad rzeką Prowcza, tuż przy czerwonym szlaku prowadzącym na połoninę Wetlińską i Caryńską. Aniela, jedyna kobieta we wsi, jak na prawdziwą gospodynię przystało, gości turystów znużonych wspinaczką kubkiem ciepłej herbaty i szarlotką. W latach 80. i 90. niejednemu śmiałkowi, który zlekceważył żywiołowość bieszczadzkich zim, uratowała wraz z mężem życie…

Gmina Lutowiska jest jedną z największych w Polsce. To 476 kilometrów kwadratowych w 94 proc. pokrytych puszczą karpacką – prawdziwy raj dla traperów i maszerów, nazywany nie bez kozery „polską Alaską”. Jednocześnie to najmniej zaludniony obszar w kraju, na dwóch kilometrach kwadratowych żyje tu średnio około pięciu osób. Nie dziwi więc, że Aniela Kapes od prawie pół wieku jest jedyną gospodynią gajówki w Brzegach Górnych, miejscowości należącej do gminy. Zanim tu trafiła, mieszkała w hotelu robotniczym w Nasicznem, gdzie prowadziła stołówkę i sklepik spożywczy. Na jednej z tutejszych potańcówek poznała męża Marka, który przyjechał w Bieszczady z Kutna w 1969 roku. Pracował przy wycince drzew. – Z jednej strony to były ciężkie czasy. Musiałam z głową rozdzielać żywność. Na każdą rodzinę przypadało około pół kilograma kiełbasy. Jak widziałam, że jest więcej dzieci do wykarmienia, dodawałam drugie tyle, chociaż nie każdemu się to podobało – wspomina Aniela. – Nie było wygód, ale żyło się beztrosko, ludzie czuli się szczęśliwsi i nie byli tak szyderczy, jak teraz – dodaje. Po ślubie, w 1975 roku zamieszkali z dwuletnim synkiem Adamem w Brzegach Górnych i tam już pozostali. Na początku nie mieli ani wody, ani prądu. Dobrych dróg i mostów też nie było. Do najbliższego przystanku autobusowego Aniela musiała przejść 9 kilometrów. W jednej ręce niosła zakupy, w drugiej trzymała dziecko. Życie stało się łatwiejsze, gdy kupili rower, który z czasem zamienili na komarka. Marek zawoził nim syna do szkoły w Dwerniku – w sumie pokonywał 40 kilometrów dziennie. Gdy chłopak podrósł, dojeżdżali jeszcze dalej, do Lutowisk. Najgorzej było zimą. Gdy śnieg zasypał drogi, trzeba było iść pieszo. Prowadziło się wtedy i motorower, i dziecko.

Marek Kapes w drodze do sklepu… Zima w Brzegach Górnych w latach 80. XX wieku. Fot. Archiwum prywatne Anieli i Marka Kapesów.

Prąd podłączyli im około 1983 roku, dzięki wytrwałym staraniom Anieli. Wcześniej czytali książki przy latarkach albo lampach naftowych. – Wspominam ten okres z rozczuleniem. Wieczorami mieliśmy więcej czasu na rozmowy i czytanie. Za dnia pracowało się w gospodarstwie przy krowach, kurach i owcach. Do tego opieka nad dziećmi, sprzątanie, gotowanie i przygotowywanie przetworów. Nigdy nie zapomnę prania w rzece. Trzeba było tak mocno pocierać ubraniami, że aż krew płynęła z kostek – opowiada. Sprzedawali mleko i ser turystom. Uprawiali też pole wokół domu, na którym sadzili ziemniaki i inne warzywa. Dorabiali na zbiorach jagód, grzybów i poroża, co czasami wiązało się z nieprzewidzianymi okolicznościami.

– Pewnego razu szukałem poroża w Kalnicy. Nagle stanął przede mną niedźwiedź. Dzieliło nas od siebie zaledwie cztery metry. Zwierz warczał, a ja zamarłem ze strachu. Okrążył mnie kilka razy i w końcu odszedł. Gdybym się wtedy poruszył, ta opowieść mogłaby mieć inne zakończenie – wtrąca z uśmiechem Marek Kapes.

Bieszczadzkie zwroty akcji

Życie Anieli, na pozór spokojne, można śmiało porównać do gotowego scenariusza filmowego. Chociaż kobieta czuje się tu bezpiecznie, wiele już widziała i doświadczyła. Dobrze pamięta zimową noc, kiedy musiała zawieść chorego męża do Nasicznego, aby karetka mogła go przetransportować do szpitala. Gdy wracała koło północy do domu z malutkim dzieckiem na wozie, klacz nagle stanęła, zaczęła rżeć i nie chciała dalej iść. -Przemknął przed nami cień ogromnego zwierzęcia – wilka albo niedźwiedzia. Dookoła tylko las, a na domiar złego padał śnieg, z każdą chwilą zasypując drogę. Nie było wyjścia. Odpięła wóz, chłopca posadziła na grzbiecie kobyły i ruszyła do domu. Wspomina, że przejście pięciu kilometrów zajęło jej wtedy dobrych kilka godzin. Innym razem zaszokował ją niespodziewany gość. To było latem, podczas burzy. Nad rzeką za domem, w stercie ubrań przygotowanych do prania, spał chłopiec. Okazało się, że to siedmioletnie dziecko, które uciekło z poprawczaka… Znużone wędrówką znalazło u Anieli schronienie.

Przejście do domu Kapesów pomiędzy dwumetrowymi zaspami. Fot. Archiwum prywatne Anieli i Marka Kapesów

Zimą góry nie wybaczają błędów

Bieszczady tonące w śniegu są piękne, ale potrafią być też niebezpieczne, szczególnie dla niedoświadczonych turystów, którzy lekceważą aktualne warunki pogodowe i mapę miejsc zagrożonych lawiną. Kapesowie niejednokrotnie wyciągali takich śmiałków z opałów, zamieniając swój dom w schronisko, gdzie można się ogrzać, założyć opatrunek czy przeczekać śnieżyce. Ich gajówka stawała się niekiedy bazą wypadową dla goprowców rozpoczynających akcje ratownicze w górach. Wtedy nie było jeszcze telefonów, ani aplikacji mobilnej „Ratunek”, wskazującej dokładną lokalizację osoby w tarapatach.

Aniela do tej pory wspomina dziewczynę, która była o krok od śmierci. Wyruszyła w góry ze znajomymi, a w trakcie wędrówki zboczyła z głównego szlaku, zostając w tyle. Znalazła ją inna grupa turystów, gdy ta była prawie bez kontaktu. Jeden z nich zszedł po pomoc prosto do domu Kapesów. Gospodyni od razu zorganizowała akcję. Przygotowała koce i ciepłe napoje, a Marek zawiadomił goprowców. Dziewczyna cudem przeżyła. – Przynieśli ją do nas, z małymi szansami na przeżycie. Pomogliśmy przygotować wszystko, co potrzebne do transportu chorej. Na drugi dzień, już w szpitalu, odzyskała świadomość – wspomina. Innym razem trzeba było pomóc nastolatkom, którzy wybrali się na Małą Rawkę. Jeden z nich zasłabł na szlaku. Koledzy przyszli do Kapesów po pomoc. Marek od razu wyruszył do GOPR-u, a Aniela jak zawsze zajęła się resztą…

– Początkiem lat 80. pracowałem w Bacówce PTTK „Pod Małą Rawką”. Korzystaliśmy z pomocy Państwa Kapesów, nigdy nam jej nie odmówili. Zasięgaliśmy u nich informacji odnośnie turystów wyprawiających się na szlaki, często też zostawialiśmy samochody na ich podwórzu, wychodząc w góry. Żyło się we wzajemnej symbiozie – wspomina Jerzy Bujwid, ratownik bieszczadzkiej grupy GOPR.