Koledzy z pracy nadali jej ksywkę „terminator”, która na pierwszy rzut oka nie pasuje do uroczo uśmiechniętej kobiety o filigranowej posturze. Marta Pawlik, funkcjonariuszka Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej służy w placówce SG w Wojtkowej, która jest oddalona od Ustrzyk Dolnych o jakieś 23 kilometry. Jednostka odpowiada za ochronę ok. 15-kilometrowy odcinka polsko-ukraińskiej granicy. Praca tutaj do łatwych nie należy, bo często trzeba na własnych nogach przemierzać górzysty, pokryty wąwozami i potokami teren. W takich warunkach kobieta musi być wytrzymała, zdeterminowana i czujna. Szczególnie, gdy ma wojnę „za plecami…”
Marta Pawlik jest jedną z ponad 550 funkcjonariuszek Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej. Kobiety stanowią tu przeszło 31 proc. wszystkich pracowników. Swoje zadania realizują ramię w ramię z kolegami w mundurze. Osiem lat temu ukończyła studia na krakowskiej Akademii Wychowania Fizycznego. Od początku wiedziała, że będzie szukać niestandardowego zajęcia. Jak mówi, do siedzenia za biurkiem się nie nadaje. Po przejściu przez gęste sito rekrutacji rozpoczęła służbę na przejściu granicznym w Medyce. Dwa lata później przeniosła się do placówki SG w Wojtkowej.
Jej praca polega na ochronie prawie 15-kilometrowego odcinka granicy państwa. Linia graniczna przebiega w terenie górzystym i zalesionym, a w dodatku poprzecinanym jarami, wąwozami i licznymi potokami. Biegną tu też dwa szlaki komunikacyjne: Ustrzyki Dolne – Przemyśl, przez Kuźminę i Arłamów. – Patrolując granicę pieszo pokonujemy średnio kilkanaście kilometrów dziennie. Najtrudniej jest zimą, gdy śnieg usypie półmetrowe zaspy. W miarę możliwości można sobie pomóc nartami skiturowymi, rakietami śnieżnymi albo kijkami trekkingowymi. Niezależnie od pogody zakładasz 10-kilogramowy plecak i idziesz przed siebie, bo masz zadanie do wykonania – tłumaczy Marta Pawlik i dodaje, że bagaż jest tak ciężki, bo wychodząc na patrol nigdy nie wiadomo, kiedy się z niego wróci. Za każdym razem zabiera więc ze sobą kanapki, ciepłą herbatę, apteczkę, ubrania na zmianę oraz inne niezbędne rzeczy. – Na wypadek, gdyby służba nieco się przedłużyła…– wtrąca z uśmiechem funkcjonariuszka. Strażnicy odbywają zawsze dwuosobowe patrole. To dla nich dodatkowy bufor bezpieczeństwa, szczególnie, że poruszają się po strategicznych punktach na granicy. Gdy zajdzie potrzeba, podczas jednego patrolu są w stanie przejść nawet 30 kilometrów.
Praca w cieniu wojny
Straż Graniczna, z chwilą wybuchu wojny w Ukrainie, stanęła przed ogromnym wyzwaniem. Musiała zapewnić należytą ochronę zewnętrznej granicy Unii Europejskiej, a jednocześnie sprawnie dokonywać kontroli granicznej usprawnić osób uciekających z Ukrainy do Polski. W ciągu minionego roku funkcjonariusze Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej odprawili prawie 6 mln osób wjeżdżających do naszego kraju z Ukrainy. W początkowym okresie konfliktu zbrojnego przez granicę do Polski na Podkarpaciu wjeżdżało dziennie ponad 75 tys. podróżnych.
Wojna sieje zamęt w głowie. Szczególnie, gdy słyszy się, że w Przewodowie, na Lubelszczyźnie niecałe 10 kilometrów od granicy z Ukrainą spadły szczątki antyrakiety, zabijając na miejscu dwie osoby. –Skoro tam spadły, mogły równie dobrze wylądować u nas – myślałam. Na początku ciężko było pracować ze świadomością, że dwa metry dalej od miejsca, w którym stoisz rozpościera się terytorium objęte wojną. Gdy minął pierwszy szok i niedowierzanie, pracowałam cały czas tak samo, tyle, że z zachowaniem jeszcze większych środków ostrożności – wspomina Marta i dodaje, że bycie strażniczką graniczną oznacza dla niej służbę, a nie tylko zwykłą pracę. Tutaj nie ma czasu na zastanawianie się, co by było, gdyby… Życie toczy się dalej, mamy postawione konkretne zadania, które musimy konsekwentnie realizować – kwituje.
Fot. Ryszard Kocaj
Przemytniczy biznes
Tylko w ubiegłym roku strażnicy graniczni zatrzymali 428 nielegalnych imigrantów, którzy przekroczyli granicę na podkarpackim odcinku z Ukrainą i Słowacją. Byli to obywatele Ukrainy, Nepalu, Syrii, Turcji i Afganistanu. Funkcjonariusze rozbili również działania 16 przestępców zajmujących się przemytem ludzi oraz towarów, głównie z Ukrainy i Turcji. Największy przerzut zdemaskowali pogranicznicy z placówki w Sanoku. Ujawnili kuriera przewożącego w ciężarówce 23 cudzoziemców, w tym kobiety i dziewięcioro dzieci. Auto chwilę wcześniej przekroczyło granicę słowacko-polską. Uchodźcy przemieszczali się w fatalnych warunkach – w ścisku, głodzie i zimnie. Kierowca ciężarówki przewoził ich w przestrzeni ładunkowej, która okazała się… chłodnią. Ta podróż mogłaby się dla nich tragicznie skończyć. Przemytnicy obiecali im transport do Niemiec, kasując za każdą osobę po pięć tysięcy euro. Takie historie na polskiej granicy zdarzają się dość często, bo stanowi ona tranzyt do zachodniego świata. Próbują się przez nią przedrzeć ludzie, którzy nie spełniają wymogów wizowych dla obywateli spoza Unii Europejskiej. Zapłacą więc każde pieniądze, aby pod osłoną bieszczadzkich lasów przedostać się do bogatszych krajów – Szwajcarii, Niemiec czy Francji. Pomagają im przemytnicy, którzy za przerzut kilkuosobowej grupy biorą nawet kilkadziesiąt tysięcy dolarów czy euro.
– Jakiś czas temu zatrzymaliśmy grupę zziębniętych, przemoczonych do szpiku kości Somalijczyków, którzy przedzierali się przez Bieszczady zupełnie nieprzygotowani, bez kurtek, w koszulkach z krótkim rękawem. Ci ludzie nic nie wiedzą o państwie, do którego zmierzają. Przemytnicy sieją dezinformację. Mówią im, że są już w Niemczech, po czym zostawiają na pastwę losu przy polskiej granicy. Innym razem porzucają blisko miejsc patrolowanych przez pograniczników. Zdarza się, że pieniądze, telefony i dokumenty też im zabierają. Straż Graniczna namierza nielegalnych imigrantów najczęściej w potokach i na przyleśnych polanach. Z pomocą przychodzi nowoczesny sprzęt do obserwacji i w dzień i w nocy. Niektórym udaje się nawet dotrzeć do przystanków autobusowych… – Przykro patrzeć na tych głodnych, przerażonych ludzi, którzy oddali cały swój dobytek, aby dostać się na Zachód. Raz zatrzymaliśmy rodzinę, która zabrała ze sobą wszystko, co miała – 120 tys. dolarów…- wspomina funkcjonariuszka. – Pomagamy im jak możemy. Oddajemy swoje czapki, kurtki i rękawiczki. Do suszarni, w której suszymy własne mundury, wrzucamy również ich przemoczone ubrania. Dzielimy się jedzeniem. Nie raz szliśmy do sklepu po batony dla dzieci – opowiada. One najdotkliwiej odczuwają skutki przemytniczych podróży. Za każdym razem przeraża tak samo historia 36-letniej Czeczenki – Kamisy Dżamaldinow, która próbowała przedostać się przez zieloną granicę z czwórką swoich dzieci. Córki zmarły z wychłodzenia i wycieńczenia. Kobieta z 2,5-letnim synkiem przeżyła. Odnaleźli ją bieszczadzcy pogranicznicy.
Marta podczas patrolu na granicy polsko-ukraińskiej. Fot. Ryszard Kocaj
Kobieta terminator
Koledzy z pracy nadali Marcie Pawlik ksywkę „terminator”, bo żaden bieszczadzki szlak jej niestraszny. Jest odważna, zdeterminowana i profesjonalna w tym, co robi. Niejednokrotnie trudne sytuacje potrafi rozwiązać we właściwy sobie sposób – szczerą rozmową z uśmiechem na twarzy… Na funkcjonariuszkę w mundurze cudzoziemcy reagują różnie, szczególnie Afgańczycy, Turcy czy Pakistańczycy, bo w ich kulturze kobiety nie mają prawa go zakładać. Widok uśmiechniętej Marty o filigranowej posturze przyciąga spojrzenia i nierzadko zadziwia na granicy. – Nigdy nie wiem z kim mam do czynienia, dlatego podchodzę do tych ludzi z dużą dozą ostrożności. Z drugiej strony muszę być dla nich wsparciem, szczególnie dla kobiet, które szukają we mnie sprzymierzeńca i powierniczki.
Bieszczadzkim szlakiem
Jest taka scena w słynnym serialu „Wataha”, opowiadającym o życiu podkarpackich pograniczników, kiedy to główny bohater Wiktor Rebrow z koleżanką po fachu – Agą Małek, patrolują teren przy polsko-ukraińskiej granicy. Nagle natrafiają na niedźwiedzia i są zmuszeni do ucieczki… W prawdziwym życiu jest mniej sensacyjnie, ale szlaki pograniczników często krzyżują się z dziką zwierzyną. – Uciekać przed niedźwiedziem nie musiałam, ale zwierz złapał trop moich śladów. Czasami mam wrażenie, że nas obserwują i poniekąd akceptują, może nawet poznają po zapachu. To my jesteśmy na ich terytorium. Staramy się nie wchodzić sobie w drogę. Musimy żyć z nimi w symbiozie.